Ślad wiedzie do Krasnego. Więzień Erich Koch udziela w 1984 roku wywiadu telewizyjnego w świetlicy zakładu karnego w Barczewie. W latach dziewięćdziesiątych minionego wieku głośno było zrazu o podelbląskim Pasłęku, a później o dolnośląskim Bolkowie. W obu tych miasteczkach szukano legendarnej Bursztynowej Komnaty, w tajemniczych okolicznościach zaginionej pod koniec drugiej wojny światowej. Szukano bezskutecznie, a jedyną korzyść odniosły oba miasteczka, które przy tej okazji wypromowały się, trafiając na czołówki gazet i ekrany telewizorów. Chociaż od maja 2003 roku Bursztynowa Komnata znowu zdobi Pałac Jekatierinski w podpetersburskim Puszkinie-Carskim Siole, to jednak jest to tylko kopia tego słynnego osiemnastowiecznego arcydzieła sztuki. Ale nie zapomniano o oryginale, którego poszukiwań wcale nie zarzucono. Pod koniec minionego roku tygodnik "Wprost" w publikacji Cezarego Gmyza "Testament Ericha Kocha" wskazał na kolejny ślad. Ma on prowadzić do Krasnego na wschód od Ciechanowa, gdzie jak pisze "Wprost" - komnaty nikt jeszcze nie szukał. Nie jest to prawda. Na początku maja 1995 roku na pierwszym zlocie eksploratorów w Wałczu jeden z uczestników dyskutował z piszącym te słowa o mojej książce "Zaginiona komnata". Wspomniał między innymi o Krasnem, mówiąc: chłopcy już tam się kręcili. Przekładając te słowa na zrozumiałe przez wszystkich, znaczą one, że poszukiwacze skarbów prowadzili w Krasnem jakieś wstępne prace sondażowe. Zapytałem o ich rezultat, ale mój rozmówca tego nie wiedział. Obiecał, że się dowie i mnie poinformuje. Obietnicy nie dotrzymał. List z Ostródy. O Krasnem poszukiwacze skarbów dowiedzieli się z kultowej już dziś książki Ryszarda Badowskiego "Tajemnica Bursztynowej Komnaty", wydanej w 1976 roku. Wśród wielu opublikowanych w niej listów telewidzów, napisanych po emisji dokumentalnego filmu telewizyjnego pod tym samym tytułem, Badowski zamieścił także ten. Jego autorem był Anatol K. z Ostródy. Napisał, że zna Stanisława G., byłego jeńca wojennego. W latach 1943-45 pracował on w Królewcu jako kierowca na statusie robotnika przymusowego. I tenże G. powiedział mu, że przed nadejściem wojsk radzieckich wywoził "ogromne ilości starannie opakowanych skrzyń do Krasnego i innych miejscowości, wskazywanych przez gestapo, które konwojowało transporty. O Bursztynowej Komnacie przedtem nie słyszał, opowiadał ciekawe rzeczy o łupach gestapowskich, sposobach ich ukrywania itp. Obywatel G. mieszka w Ostródzie i bardzo dobrze pamięta koszmar tamtych lat. Sądzę, że ktoś kompetentny mógłby się od niego dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy". Tyle cytatu z listu Anatola K. sprzed trzydziestu lat, który już wtedy zwrócił uwagę na Krasne. Czy jednak do tej podciechanowskiej wioski mogły trafić skrzynie z Bursztynową Komnatą, co sugeruje "Wprost"? Oczywiście, że mogły. Dopóki komnata nie zostanie odnaleziona, trzeba brać pod uwagę każdą hipotezę mającą cień prawdopodobieństwa. Tyle, że ślad wiodący do Krasnego jest bardzo mało prawdopodobny. Zrodził się on z pobieżnej i wyrywkowej lektury zapisków byłego naczelnego prezesa Prus Wschodnich i gauleitera NSDAP Ericha Kocha, do których dotarł dziennikarz "Wprost". O owych zapiskach z 1967 roku, zwanych też testamentem Kocha, w wielu środowiskach mówi się od dawna. Niektórzy kwestionują ich autentyczność. Przed laty fragmenty tych zapisków opublikował gdański "Wieczór Wybrzeża". Nie jest to zatem aż taka sensacja, jak chce "Wprost". Kwatera führera. Wróćmy do autentyczności zapisków Kocha. Pisze on, że "w Krasnem zbudowano dla Hitlera na jego rozkaz i za jego pieniądze - kwaterę główną. Zazdroszczono mi i atakowano mnie z tego powodu. Przez tę budowę zyskałem zainteresowanie Hitlera". W niemieckich dokumentach dotyczących kwater głównych führera nie ma wzmianki o Krasnem. Na okupowanych przez Niemców ziemiach polskich powstały dwa zespoły takich obiektów, które otrzymały kryptonimy "Anlage Mitte" i "Anlage Süd". Dwa wielkie schrony kolejowe dla pociągów specjalnych ekipa Siegfrieda Schmelchera, który w Organizacji Todta nadzorował budowy poszczególnych kwater wodza, postawiła koło Tomaszowa Mazowieckiego. Hitler nigdy tam nie był. Podobne schrony zbudowano niedaleko Krosna. Hitler był tam tylko raz. W związku ze wspólną wizytą na froncie wschodnim, on i Benito Mussolini noc z 27 na 28 sierpnia 1941 roku spędzili w swoich pociągach specjalnych, wstawionych do tuneli-schronów. Erich Koch albo więc kłamał, pisząc o kwaterze Hitlera w Krasnem, albo jego rzekomy testament jest falsyfikatem. Natomiast w Krasnem znajdowała się jedna z rezydencji Kocha, którą gdy północną część Mazowsza włączono do Prus Wschodnich - urządził sobie w znajdującym się tam pałacu Krasińskich. Właśnie z Krasnego pochodziła Stefania R., która pojawia się na kartach wspomnianej książki Ryszarda Badowskiego. Zacytował on bowiem publikacje prasowe poznańskiego dziennikarza Zbigniewa Szymańskiego, który swego czasu odszukał panią R. Powiedziała mu, że Arbeitsamt (urząd pracy) w Krasnem skierował ją do pracy w miejscowym pałacu, w którym rezydował Koch. Według Szymańskiego, Stefania R. była jedyną Polką wchodzącą w skład służby wschodniopruskiego gauleitera. W Krasnem nie pracowała długo, bo wpadła w oko żonie Kocha, która zabrała ją do Królewca, gdzie pracowała w tamtejszej rezydencji niemal do końca wojny. "Żona gauleitera korzystała chętnie z krawieckich umiejętności dwudziestoletniej dziewczyny" - napisał Badowski w "Tajemnicy Bursztynowej Komnaty". Wiedza gauleitera 9 marca 1959 roku Sąd Wojewódzki dla województwa warszawskiego po procesie, który obserwatorzy uznali za uczciwy, skazał Ericha Kocha na karę śmierci za zbrodnie popełnione na okupowanych ziemiach północno-wschodniej Polski. Pod pretekstem obłożnej choroby skazanego, wyroku tego nie wykonano. Kochowi darowano jeszcze prawie trzydzieści lat życia, które spędził w polskich więzieniach, przede wszystkim w podolsztyńskim Barczewie, gdzie też zmarł 12 listopada 1986 roku w wieku 90 lat. Czy Koch, po wyroku grając o życie, grał kartą zaginionej komnaty? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że wielokrotnie mówił, choćby pracownikom służby więziennej, że nie zna losów Bursztynowej Komnaty w ostatnich miesiącach wojny. Najdobitniej wyraził to w rozmowie, którą w maju 1972 roku odbył z pracownikiem ówczesnej Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce Wacławem Szulcem. Czternaście lat później Szulc powiedział, wspominając trudną rozmowę z Kochem: "W końcu przyparłem go wręcz do muru mówiąc, że przecież on, Koch, z racji swojej funkcji musiał wiedzieć, w jaki sposób i gdzie ukryto tak cenny łup wojenny. [...] Przyciskany pytaniami zaczął moim zdaniem dosyć logicznie wyjaśniać, dlaczego nic nie wiedział o losach komnaty. Powiedział, iż był przecież gauleiterem, a więc do zakresu jego obowiązków należały sprawy administracji cywilnej. Natomiast Bursztynowa Komnata była zdobyczą wojenną. Zdobyczami wojennymi zaś zajmowały się dwie instytucje: specjalne oddziały do spraw zdobyczy wojennych przy Wehrmachcie i takie same oddziały przy wojskach SS. Zdaniem Kocha, tylko któraś z tych specjalnych jednostek mogła zajmować się ewakuacją komnaty i tylko ludzie wchodzący w ich skład mogliby coś wiedzieć o losie Bursztynowej Komnaty. Na dwa lata przed śmiercią, w barczewskim więzieniu Koch udzielił wywiadu telewizyjnego, w którym oświadczył, że Bursztynowa Komnata została na początku 1945 roku ewakuowana z Królewca do centralnych rejonów Niemiec. Co dalej się z nią stało? Tego Koch nie wiedział i wiedzieć nie musiał. Ciekawe, czy dzisiaj ktoś to wie...
Czy Bursztynowa Komnata, poszukiwana od wielu lat, spoczywa w
podziemiach pasłęckiego zamku? To pytanie, postawione kilkanaście lat
temu, do dzisiaj nie znalazło odpowiedzi. Istnieje wiele przesłanek,
które zdają się potwierdzać słuszność podobnej hipotezy. Może nadszedł
już czas, by rozstrzygnąć wreszcie tę zagadkę...
Bursztynowa komnata powstała z inicjatywy pierwszego króla
pruskiego Fryderyka I. Złośliwi twierdzą, że był to kaprys jego pięknej
żony Zofii Karoliny hannowerskiej - siostry późniejszego króla Anglii
Jerzego I.
Ów "ósmy cud świata" został wykonany z największych, a zarazem
najpiękniejszych kawałków bursztynu, jakie kiedykolwiek znaleziono na
Wybrzeży Bałtyckim. Wartość dzieła jest bezcenna. Ostatnie szacunkowe
wyceny fachowców oscylują w granicach około 500 mln dolarów.
Z kart historii.
Pierwszym wykonawcą bursztynowej sali był snycerz i mistrz
bursztyniarski z Kopenhagi Golfryd Wo1fgam, którego Fryderyk IV król
Danii, dnia 2 kwietnia 1701 roku polecił królowi pruskiemu jako
wybitnego fachowca. Wolfram w ciągu 6 lat rzeźbił wytrwale pierwszą
ścianę komnaty, zamontowaną w 1707 roku w pałacu Charlottenburg.
Wkrótce zrezygnowano jednak z usług mistrza, który zażądał zdaniem
króla zbyt wysokiej zapłaty za wykonanie dzieła.
Do kontynuacji pracy przystąpili znany architekt Anderas
Schluter, mistrz obróbki bursztynu gdańszczanin Golfryd Turow oraz
kilkunastu mistrzów z Gdańska i Królewca, cenionych wówczas fachowców.
Za twórcę idei artystycznej bursztynowego gabinetu uważany jest
profesor i dyrektor Akademii Sztuk Pięknych w Berlinie A. Schluter.
Przedtem zasłynął z wykonania wielu prac dla króla Jana III Sobieskiego
oraz pomników z brązu Wielkiego Elektora w Królewcu i Berlinie, a także
głów umierających wojowników w berlińskim arsenale. Również cech
gdańskich bursztyniarzy, reprezentowany między innymi przez G. Turowa i
Ernesta Schachta, znany był w Europie ze swoich wyrobów. Wystarczy jako
przykład wymienić chociażby różaniec z białego bursztynu wykonany dla
królowej węgierskiej, bursztynową kasetę z płaskorzeźbami dla sułtana
tureckiego, czy też bursztynową koronę wspomnianego już Jana III
Sobieskiego.
Bursztynowa Komnata była największym arcydziełem sztuki
bursztyniarskiej wykonanym głównie przez gdańskich mistrzów. Składała
się z 12 ruchomych płaszczyzn i 10 fragmentów boazerii. Można było tę
kompozycję dowolnie zestawiać.
Carskie podchody.
Umieszczano je celowo w palarni pałacu przy Ogrodzie Rozkoszy przed
wizytą cara Rosji Piotra I, znanego z „wyłudzania” dzieł sztuki,
których był zawziętym kolekcjonerem.
Na nic się to jednak zdało. Car już wcześniej słyszał o tym cudzie
sztuki od A. Schlutera, usuniętego wcześniej ze służby na dworze
berlińskim i pracującego tym razem na rzecz Piotra I, który sprowadził
wielu artystów do budowy nowej stolicy Rosji późniejszego Sankt
Petersburga.
W 1716 roku, w czasie wizyty cara w Poczdamie następca Fryderyka
I, jego syn Fryderyk Wilhelm I „ofiarowuje” bursztynowy gabinet
Piotrowi I. Był to typowy prezent polityczny. Nawet król pruski, zwany
"królem sierżantem" z racji swego zamiłowania do wojska, szczególnie
zaś do 2-metrowych gwardzistów, mający filozofię i sztuki w pogardzie,
słynny z powiedzenia "wojsko i talary to moi najwięksi przyjaciele",
rozstał się z bursztynowym cudem z wielkim żalem.
Pisze o tym jego córka Zofia Wilhelmina Hohenzollern w swoich pamiętnikach wydanych po francusku w Brunszwiku...
"Usilne prośby Piotra Wielkiego skłoniły ojca, mimo niechęci i
żalu, do podarowania carowi unikatowego dzieła, na którego wykonanie
Fryderyk I wyłożył ogromne sumy."
Bursztynowy gabinet rozmontowano i zapakowano do skrzyń, i z i
wielką ostrożnością przetransportowano do Petersburga. Ale nie dane
było cieszyć mu oczu tym wspaniałym „darem”. Uwikłany w wojnę północną
po prostu o niej zapomniał. Po śmierci Piotra w 1725 roku jego żona i
następczyni Katarzyna I (notabene córka chłopa litewskiego Marta
Skowrońska) poleciła rozpakować dzieło i umieścić w sali audiencyjnej
Zimowego Domu. Następnie jej córka Elżbieta przeniosła bursztynowy
gabinet do Carskiego Sioła - letniej rezydencji carów. Tam komnata
została przez artystów włoskich, Rastrellego i Martellego,
przekomponowana: plafon ozdobiono malowidłami, posadzkę wyłożono
parkietem w żółtym kolorze, a brakujące miejsca w bursztynowej
sztukaterii uzupełniono mozaikami z jaspisu i 24 kryształowymi
weneckimi lustrami osadzonymi w biało-złotych ramach. Wykonano
dodatkowe płaskorzeźby, statuetki, herby oraz inicjały. W pozłacanych
kinkietach umieszczono 565 świec. Komnata zyskała na pięknie i uroku.
Odtąd baśniowo wyglądający salon budził zachwyt wszystkich oglądających
przez 189 lat. Rewolucja 1917 roku szczęśliwie ominęła Pałac
Jekatieryński.
Werdykt Adolfa Hitlera.
Dopiero napaść Niemców hitlerowskich na ZSRR 22 czerwca 1941 roku rozpoczyna nową pełną tajemnic historię Bursztynowej Komnaty.
Gdy Niemcy w błyskawicznym tempie zbliżali się do ówczesnego
Leningradu, Rosjanie ewakuowali za Ural dzieła sztuki. Nie zdążyli
jednak wywieźć Bursztynowej Komnaty, która ponownie znalazła się w
rękach Niemców. Stała się przedmiotem ostrego sporu pomiędzy
gauleiterem Prus Wschodnich Erichem Kochem a ministrem Rzeszy do
terenów okupowanych na Wschodzie, czołowym ideologiem faszyzmu,
Alfredem Rosenbergiem, który był równocześnie szefem specjalnego sztabu
do spraw „zabezpieczenia dzieł sztuki” na podbitych terenach Europy.
Spór ten musiał rozstrzygnąć sam Adolf Hitler. Wygrał wierny fűhrerowi
E. Koch.
W końcu października 1941 roku Bursztynowa Komnata została
przewieziona do Królewca i umieszczona w południowym skrzydle zamku.
Opiekę nad nią roztoczył dyrektor Pruskiego Muzeum, najlepszy ówczesny
znawca bursztynu dr Alfred Rohde, podlegający służbowo E. Kochowi,
wiernie wykonujący rozkazy przełożonego, który zapałał swoistą
„miłością” do bursztynowego arcydzieła.
Historia poszukiwań Bursztynowej Komnaty opisana została w
licznych publikacjach książkowych i prasowych. Bibliografia im
poświęcona zajęłaby wiele miejsca.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Telewizja Polska
zrealizowała dwa filmy dokumentalne o jej poszukiwaniach. Później
robili to: Amerykanie, Rosjanie, Niemcy, a nawet Japończycy. Prasa
pisała o tajemnicy bardzo obszernie i nie tylko w czasie tzw. „sezonów
ogórkowych”. Ze zrozumiałych względów najwięcej miejsca poszukiwaniom
poświęciły redakcje gazet ukazujących się państwach nadbałtyckich,
poczynając od RFN, Rosji, Polski, a na Estonii kończąc.
Każdy artykuł zatytułowany „Wiem gdzie znajduje się komnata”,
„Trafiłem na ślad”, „Podczas wojny byłem świadkiem”, czy też „Erich
Koch i jego ostatnia tajemnica”, elektryzował, wywoływał
zainteresowanie czytelników i dreszcz emocji wśród poszukiwaczy.
Już ponad 50 lat trwają poszukiwania owego Achte Weltwunder -
Ósmego Cudu Świata, zachwycającego swym baśniowym wyglądem, jednego z
najpiękniejszych dzieł sztuki, jaki kiedykolwiek stworzyła ręka ludzka.
Bursztynowej komnaty bezskutecznie szukały nie tylko sztaby
poszukiwaczy skarbów, interesowały się nią także takie organizacje jak
STASI, KGB, SB i wywiady państw zachodnich.
W ciągu tych 50 lat narodziło się wiele hipotez, z różnych
względów nie zawsze sprawdzonych do końca. Jednak tak naprawdę
funkcjonuje kilka poważnych wersji.
Pozwolą państwo, że ustosunkuję się do kilku z nich,
przedstawiając na końcu swoją wiążącą się ściśle z podziemiami
pasłęckiego Zamku.
Wersja pierwsza mówiąca o tym, iż Bursztynowa Komnata spłonęła w
czasie alianckich nalotów. Tę wersję zdecydowanie odrzucam, ponieważ
zniszczenie tak cennego i unikatowego dzieła sztuki zostałoby
wykorzystane w propagandzie goebbelsowskiej jako akt przeciwników
barbarzyństwa. Podobne przypadki niszczenia dóbr kultury Niemcy
wykorzystali po mistrzowsku. Zresztą gdyby przyjąć taką wersję, to
wszelkie poszukiwania straciłyby sens.
Wersja druga, której podstawą jest teza mówiąca o tym, że
Bursztynowa Komnata została ukryta w Królewcu i pozostaje tam do dnia
dzisiejszego.
Z wielkim szacunkiem i uznaniem, jakim darzę badaczy rosyjskich za
ich ogromny wkład pracy poszukiwawczej, szczególnie zaś Pana Awienira
Pietrowicza Owsianowa, pracownika naukowego Kaliningradzkiego Centrum
Koordynacyjnego ds. Poszukiwań Zaginionych Dzieł Sztuki - uważam wersję
królewiecką za fałszywą.
Królewiec jako miejsce ukrycia Komnaty został celowo nagłośniony
w celu dezinformacji poszukujących. Przyjmując jednak, iż ten bezcenny
skarb jest tam ukryty, to widzę tylko jeden powód, mianowicie
kompetentne służby znające miejsce jego ukrycia będą chciały go
wykorzystać jako element przetargowy służący do wymiany zagrabionych
sobie wzajemnie dzieł sztuki w czasie działań wojennych na froncie
wschodnim w okresie II wojny światowej.
Wersja trzecia, którą ze zrozumiałych względów lansują polscy
płetwonurkowie na czele z prezesem gdańskiego klubu "Rekin" panem
Jerzym Janczukowiczem mówi o umieszczeniu Bursztynowej Komnaty na
„Wilhelmie Gustlofie”. Był to ogromny jak na owe czasy nowoczesny
okręt pasażerski o długości 208 metrów, posiadający 9 pokładów, salę
teatralną, kinową, koncertową, basen, kaplicę, jadalnię i salon oraz
pięćset kabin.
Wodowany w Hamburgu w 1937 roku z udziałem Adolfa Hitlera (miał
tam swój apartament) został przebudowany w 1939 roku na statek
szpitalny.
Wilhelm Gustloff został zatopiony 30 stycznia 1945 roku przez
radziecki okręt podwodny S-13, dowodzony przez kapitana Aleksandra
Iwanowicza Marinesko w odległości 19 mil morskich na północ na
wysokości Łeby i Ustki. W marynarce radzieckiej ten potrójny atak
torpedowy nazwano atakiem „stulecia”. Tak naprawdę to nikt nie wie
dokładnie, ilu pasażerów wsiadło na Gustloffa.
Wiadomo, iż były tam rodziny wysokich urzędników Trzeciej Rzeszy,
oficerowie i marynarze (niemieckiej hitlerowskiej floty podwodnej) oraz
ponad 4 tysiące cywilów - uciekinierów. Razem ponad 7 tysięcy ludzi, (a
więc) można sobie wyobrazić, było to małe miasto.
Gdyby okręt wypłynął z Gdyni, tak jak planowano, to z pewnością
ocalałaby, ale w tym tragicznym dla siebie dniu był tak przeciążony, że
nie udało mu się odejść od brzegu, trzeba było wzywać portowe
pogłębiarki. Wersja ta umiejscowiona wśród tzw. śladów morskich nie
wytrzymuje argumentów krytycznych. Koniec stycznia 1945 r. to stanowczo
za późny okres na ewakuację tak cennego dzieła sztuki, jakim jest
Bursztynowa Komnata. Poza tym czy na tak obciążonym okręcie? Myślę, że
nasi płetwonurkowie postępują w myśl zasady: dla prawdziwego alpinisty
nobilitacją jest Mount Everest, a dla polskiego nurka zatopiony
„Wilhelm Gustloff”. Uważam również, że należy odrzucić także wszelkie
historie o ukryciu tego bezcennego skarbu w górskich sztolniach,
tunelach, wojskowych bunkrach, kopalniach, jeziorach itp. W byłej NRD
specjalne ekipy STASI przebadały ok. 130 tego typu miejsc - bez
rezultatów.
Proszę Państwa! Nie róbmy z niemieckich specjalistów od dzieł
sztuki indolentów. Byli to fachowcy najwyższej klasy i na pewno
zabezpieczyli Bursztynową Komnatę w miejscu doskonale przystosowanym do
przechowywania tak wielkiej klasy dzieła. Wiele faktów przemawia za
tym, że komnata spoczywa w bezpiecznym miejscu, bądź kilku schowkach.
Wszak można było ją rozmontować i złożyć. Powoli zbliżam się do mojej
wersji pasłęckiej. Bardzo ważny i wyraźnie zarysowany trop jako miejsca
"ostatecznego" ukrycia Bursztynowej Komnaty prowadzi do Pasłęka (niem.
Preussisch Holland), a konkretnie do podziemi pasłęckiego zamku.
Proponuję teraz Państwu przenieść się myślami do wydarzeń, jakie miały
miejsce 52 lata temu. Trwa wojna. Niemcy wycofując się z ZSRR ponoszą
wielkie straty. Ciężkie bombowce alianckie w dniach 30 VIII i 2 IX 1944
r. zbombardowały Królewiec. Skutki obu tych nalotów okazały się
straszne. Alianci użyli bomb fosforowych, które paliły wszystko, co
było na ich drodze. Jak wspominają ówcześni mieszkańcy miasta „płonęły
domy, ziemia, woda i ludzie”. Zginęło wówczas ok. 25 tys. ludzi. W
czasie nalotów kilka bomb trafiło w królewiecki zamek, w którym
znajdowała się komnata. Wtedy to, a może wcześniej dr Franz Ferdinand
Alfred Rhode, działający z polecenia E. Kocha zaczął szukać dla niej
schronienia. Schronienia, które do dnia dzisiejszego nie zostało
odnalezione mimo 50- letnich poszukiwań. Dr A. Rhode ponaglany przez E.
Kocha pisze 6 IX 1944 list do księcia Aleksandra zu Dohny, właściciela
pałacu Schlobitten, dzisiejsze Słobity, oddalonego o kilkanaście
kilometrów od Pasłęka, jednej z najpiękniejszych rezydencji w Prusach,
z prośbą o przechowanie najbardziej wartościowych eksponatów, w tym
Bursztynowej Komnaty z największego w świecie królewieckiego Muzeum
Bursztynu. Problem jest bardzo poważny, toteż A. zu Dohna
prawdopodobnie poprzez swojego sekretarza przeprasza mówiąc, iż jego
majątek nie nadaje się do tak odpowiedzialnego celu. Niektórzy badacze
uważają, że jest to pierwsza próba wywiezienia komnaty w okolice
dzisiejszego Pasłęka na czas przejściowy, aby później przetransportować
ją dalej w głąb Niemiec. Osobiście przypuszczam, że jest to jeden ze
śladów upozorowanych, mających na celu zmylenie potencjalnych
poszukiwaczy. Być może dr A Rhode chciał wywieźć do Słobit tylko część
królewskich arcydzieł bursztyniarskiej sztuki.
Pozwolą Państwo, że przejdę do omówienia pewnych spostrzeżeń i
faktów będących podstawą rozbudowywanej mojej hipotezy tzw. pasłęckiej.
Wersja pasłęcka oparta jest w dużej mierze na osobie Ericha Kocha i
jego związkach z Pasłękiem, relacjach świadków z okresu wojny, tudzież
stwierdzenia znanego teleradiestety śp. Edwarda Trusielewicza (zmarł 5
XI 1994 r. i swoją wersję podtrzymywał do końca życia). Erich Koch,
były gauleiter NSDAP i nadprezydent Prus Wschodnich, komisarz
okupowanych ziem Ukrainy i Białorusi. Ów Grossherzog Erich - wielki
książę Erich, jak go nazywali Niemcy, czy też brunatny car Ukrainy,
wielce zasłużony dla NSDAP, towarzysz partyjny posiadający legitymację
z nr 90, cieszył się nieograniczonym zaufaniem i łaskami samego Adolfa
Hitlera. Jego szczególny związek z Prusami Wschodnimi, przerodzony z
czasem w swojego rodzaju sentyment, datuje się od 1928 roku. Zresztą
rok 1928 jest bardzo istotny dla późniejszych wydarzeń, jakie zajdą i
będą miały związek z omawianą wersją. E. Koch bardzo aktywnie
uczestniczy w życiu partyjnym, tworzy koła NSDAP na terenie Prus
Wschodnich. Właśnie w tym czasie gości kilkakrotnie w Pasłęku. Od tego
też roku rozpoczął się jego konflikt z czołowym ideologiem nazizmu
Alfredem Rosenbergiem, który później w czasie II wojny będzie pełnił
funkcję ministra III Rzeszy dla terenów okupowanych na Wschodzie.
Konflikt miedzy dwoma wielkimi dygnitarzami hitlerowskimi mający
podłoże polityczne, a także ambicjonalne zamienił się wkrótce we
wzajemną niechęć i rywalizację trwającą do końca wojny.
Wspomniałem wcześniej, że E. Koch cieszył się nieograniczonym
zaufaniem Hitlera. Zaufanie to miało źródła oczywiście w wierności
gauleitera do fűrera. Wynikało również, a może przede wszystkim, z
wielkich umiejętności Kocha w organizowaniu dużych środków finansowych,
czyli pieniędzy na działalność polityczną NSDAP. Czym są pieniądze w
działalności każdej partii politycznej nie muszę chyba Państwu
uzasadniać. Już wówczas przyszły władca Prus Wschodnich poznał potęgę
pieniądza i władzę, która ona daje. „Pieniądze leżą na bruku” - zwykł
mawiać – „trzeba się tylko schylić i je podnieść”. Nienasycona chęć
posiadania wszelkich dóbr materialnych nie opuszczała go do końca jego
działalności na terenach zajętych przez armię niemiecką. Gromadził
złoto, obcą walutę, dzieła sztuki. Utworzył fundacje Erich Koch
Stiftung, która osiągała wielomilionowe zyski, będąc równocześnie
swoistą machiną piorącą brudne pieniądze.
Jak wcześniej wspomniałem naloty alianckie z przełomu VIII/IX 1944
r., a także przybliżający się w dużym tempie front wschodni i
wcześniejszy, bo z lipca 1944 r. rozkaz A. Hitlera skierowany do
Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Trzeciej Rzeszy, przyspieszyły ewakuację
dzieł sztuki z Prus Wschodnich. Akcją wywozu zajmował się Einsetzstab
A. Rosenberger, złożony z wyspecjalizowanych fachowców, wśród których
byli historycy sztuki. Byli to więc ludzie najbardziej przydatni do
tego rodzaju prac. Wywieźli oni z terenów wschodnich wiele unikalnych i
cennych eksponatów. Nie wywieźli jednak Bursztynowej Komnaty, na nią
bowiem „położył rękę” E. Koch, umiejętnie omijając odpowiednie rozkazy
z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa. Była ona nie tylko perłą bursztynowej
kolekcji - posiadała w tamtym okresie jeszcze inny walor. Mogła stać
się niezwykle cennym atutem w jego ręku, mianowicie - przedmiotem
przetargu. Ale żeby tak się stało trzeba było ją ukryć, tak, jak wiele
innych eksponatów i dóbr materialnych, które gauleiter zagarnął. Erich
Koch żywi uzasadnione obawy - boi się wywieźć swój skarb w głąb
Niemiec. Zresztą było już stanowczo za późno, żeby ewakuację
kontrolować. W wojennej zawierusze skarb Kocha mógł przechwycić ktoś
inny, zwłaszcza A. Rosenberg, który tylko czekał na tego rodzaju błąd w
sztuce. Ewentualny fakt odebrania mu zagrabionych dzieł sztuki i innych
walorów ośmieszyłyby go, ujawniłby stan jego majątku i co najważniejsze
- pozbawiłoby go mocnych argumentów przetargowych w przyszłych
negocjacjach, w których cena mogła być jego życie. Erich Koch doskonale
zdawał sobie z tego sprawę. On, przy którym Herman Goering był tylko
„skromnym kolekcjonerem” wiedział, że w przyszłości będzie musiał
podjąć najważniejsza grę w swoim życiu.
Z okolicami Pasłęka i miastem Koch był związany szczególnie.
Posiadał duży majątek (dzisiejsze Topolno, które zapisał w testamencie
żonie), miał krewnych, przyjeżdżał wcześniej na zebrania NSDAP. Jedną z
ulic mieszkańcy nazwali jego nazwiskiem (Kochstrasse). Mógł mięć więc
istotne powody osobiste i merytoryczne, aby ukryć ów bezcenny skarb nie
w jakimś bunkrze, czy też sztolni, lecz w podziemiach starego zamku,
miejscu posiadającym wyjątkowy mikroklimat, doskonale nadającym się do
przechowywania tak unikatowego dzieła sztuki. Pewne fakty, które miały
miejsce w końcu 1944 r. mogą w dużej mierze potwierdzać wersję
pasłęcką. Dysponuję kilkoma relacjami świadków mieszkających w okresie
wojny w Preussisch Holland - twierdzących stanowczo, iż widziały
jesienią 1944 r. jak na plac pasłęckiego zamku w porze nocnej wjeżdżały
ciężarówki wojskowe z dużymi skrzyniami jako ładunkiem. Następnie
skrzynie były przenoszone przez żołnierzy Wermachtu do zamku. Co
zawierały - tego nikt nie wie. (Nazwiska świadków obecnie zastrzeżone).
Szanowni Państwo! Pierwszym, który postawił tezę, że Bursztynowa
Komnata jest ukryta pod północno-wschodnią basztą pasłęckiego zamku był
śp. Edward Trusielewicz, teleradiesteta z Dywit k. Olsztyna, leżących
na linii Barczewo - Pasłęk. W barczewskim więzieniu w samotności
dochodził kresu swoich dni Erich Koch. Miał szczególne powody, aby
zastanawiać się nad swoim życiem. Zdaniem E. Trusielewicza, E. Koch
myśląc o Bursztynowej Komnacie, myślał o pasłęckim zamku. W grudniu
1980 r. miałem przyjemność i możliwość uczestniczenia w swego rodzaju
wizji lokalnej odbywającej się na terenie pasłęckiego zamku. Wizja
odbyła się z udziałem licznie zgromadzonych dziennikarzy prasowych i
radiowych. Obecni też byli słynni wówczas teleradiesteci z dr L.
Nowakiem i E. Trusielewiczem na czele. Rozgorzała gorąca dyskusja.
Zabrałem wtedy głos na antenie III programu Polskiego Radia oraz
rozgłośni Radia Olsztyn popierając hipotezę p. E. Trusielewicza.
Pamiętam jak powiedział wówczas: „Ktoś musi zorganizować odkrycie
komnaty. Wystarczy moim zdaniem po nią sięgnąć. Jest zlokalizowana w
obrębie pn-wsch. wieży zamku na głębokości 10 - 11 metrów. Jest
zamurowana i prawdopodobnie dojście do niej jest zaminowane. Ale
komnata spoczywa tam sobie spokojnie i tylko potrzeba odpowiednich
środków i chęci, aby do niej dotrzeć. Mam nadzieję, że nadszedł
najwyższy czas, aby to zrobić”. Potem dodał: „Nie robię tego ani dla
sławy, ani dla pieniędzy”.
Zapytany o swoje zdanie dr Nowak „lokalizował” na tej głębokości
znaczne pokłady bursztynu. Ówczesne władze miejskie podjęły próbę
dotarcia do podziemi używając do tego celu kilku żołnierzy Obrony
Terytorialnej Kraju. Na dobrych chęciach wszystko się skończyło. Prace
przerwano z wielu powodów, z których najważniejszym był brak pieniędzy
na specjalistyczne badania archeologiczne. Miejsce ukrycia Bursztynowej
Komnaty w podziemiach pasłęckiego zamku jest hipotezą, ale dopóki tam
nie dotrzemy nikt nie może powiedzieć, że jej tam nie ma.
Osobiście widziałem w tamtym domu bursztynową komnatę - mówi Jarosław Kowalczyk (68 l.) z Sopotu. - Znajduje się ona w salonie na tyłach tego budynku, tak, że od ulicy niczego nie widać. Ale ja byłem kiedyś w środku i widziałem ją tam na własne oczy.
Skąd się tam wzięła bursztynowa komnata? - pyta retorycznie Jarosław Kowalczyk. - Przywiózł ją tam mój ojciec jeszcze w latach pięćdziesiątych. Pracował wtedy jako kierowca w Porcie Gdańskim. Któregoś dnia przyszli wojskowi i kazali rozładować na ciężarówki skrzynie z niewielkiego statku, który zawinął właśnie do gdańskiego portu. Podobno przypłynął z Elbląga. Mój ojciec kierował jedną z ciężarówek i przywiózł te skrzynie właśnie tutaj.
Na każdej skrzyni był wypalony niemiecki orzeł - informuje pan Jarosław. - Przywiózł je właśnie na tę posesję. Tutaj wtedy stał zupełnie inny budynek. Mieszkał tutaj, jak się później dowiedziałem oficer SB. A o nim to bardzo różne rzeczy opowiadali.
Oficerem SB o którym mówi Jarosław Kowalczyk był zmarły w 1987 roku Ryszard G. Zresztą również jego śmierć, jak i całe życie, było owiane mgiełką tajemnicy i miało posmak sensacji.
To był kawał świni - denerwuje się Jarosław Kowalczyk. - Ile osób przez niego w więzieniach siedziało za komuny to doby Bóg jedynie wie! Ojciec mi mówił, że ten esbek pochodził z Grodna i miał żydowskie korzenie. Ale chyba to nie jest do końca prawda. Podczas wojny był podobno zwyczajnym szabrownikiem, jak w tamtych okolicach pojawiła się Armia Czerwona to skumał się z takim sowieckim pułkownikiem. Woroszyłow jemu na nazwisko chyba było.
I właśnie razem z Rosjanami przyjechał tutaj i był jedną z ważniejszych szych w Gdańskim Urzędzie Bezpieczeństwa - mówi pan Jarosław. - A ożenił się z najprawdziwszą Żydówką. W dowodzie osobistym miała wpisane Wanda Rutowska, ale wszyscy wiedzieli, że ona nie żadna Rutowska tylko Rutbaum i nie żadna Wanda. Chociaż prawdziwego swojego imienia to chyba ona nawet sama nie znała. Na pewno uratowały ją z łódzkiego getta zakonnice i przechowała się u jakichś dobrych ludzi gdzieś w środkowej Polsce.
Od swojego męża była dużo młodsza. Co najmniej piętnaście lat - dodaje Jarosław Kowalczyk. - Jak tutaj przyjechała to miał najwyżej siedemnaście.
Ten dom, który tutaj widać to wybudowany był na początku lat dziewięćdziesiątych - pokazuje pan Jarosław. - Należy do dzieci tego esbeka. On umarł jeszcze za komuny, ale dzieci to jeszcze chyba gorsze od niego. Też oboje w Partii, potem nawet syn chyba w SLD działał. Uczciwie się tych majątków nie dorobili na pewno.
Kiedy widziałem bursztynową komnatę? - znów pyta retorycznie pan Jarosław. - Właśnie jak tylko ten dom budowali. Miałem wtedy firmę handlującą drewnem i przywoziłem tutaj deski na podłogi. Wtedy syn tego esbeka chyba był trochę podpity i chciał się pochwalić, co za skarb ma w domu.
Zaprowadził mnie na tył domu - wspomina Jarosław Kowalczyk. - I pokazał duży salon od podłogi aż po sufit wyłożony misternie ciętym bursztynem. Sufit też zresztą był bursztynowy. Wszystko to było niezwykle piękne aż oczy bolały na sam widok. Kazał obiecać, że nic nikomu nie powiem. Najpierw nie mówiłem, ale teraz to co on mi może zrobić jak ja już jedną nogą w grobie stoję?
Niby taki wielki i bogaty pan - opowiada dalej pan Jarosław. - Ale moich robotników nawet szklanką wody nie poczęstował, a gorąco wtedy było jak diabli kiedy rozładowywaliśmy te deski.
Ta rodzina jest jedną z najbogatszych na całym Pomorzu - opowiada Jarosław Kowalczyk. - Chociaż żadne z nich nie splamiło się nigdy jakąkolwiek pracą. Przywłaszczyli sobie po prostu kilka państwowych firm i zakładów. W domu to ich raczej rzadko można spotkać, bo głownie przebywają we Francji albo w Niemczech. Tak przynajmniej mówi stróż, który tutaj dogląda terenu i z którym rozmawiałem.
Jak go zapytałem wprost o bursztynową komnatę to powiedział, że na takie tematy to on nie będzie z nikim rozmawiał - konkluduje pan Jarosław. - Boi się chłop, że straci pracę. A podobno całkiem dobrze mu płacą. Ja tam mu się nawet nie dziwię.
Coraz częściej mówi się,iż Bursztynowa Komnata jest pilnie strzeżona przez tajemniczych strażników, którzy zacierają ślady,bądź nawet likwidują niechcianych świadków, którzy dowiedzieli się zbyt dużo. Wielu poszukiwaczy wspomina iż byli zastraszani telefonami i listami z pogróżkami od nieznajomych.
Proszę Państwa! Tajemnica Bursztynowej Komnaty stanowi jedną z
najbardziej fascynujących zagadek XX wieku i czeka wciąż na swego
odkrywcę.